Tajlandia...moim zdaniem najpiękniejsze miejsce w Azji pod każdym względem. Zarówno krajobrazowym, kulinarnym jak i ludzkim. Uwielbiam to miejsce i póki co pozostaje dla mnie bezkonkurencyjne. Chiang Mai również mnie nie zawiodło. Spodziewałam się wioski w pobliżu gór i wielkiego kontaktu z naturą. Już z samolotu zobaczyłam, że to regularne, rozwinięte miasto ale położone w pięknej scenerii. Lecieliśmy ATR'em i umierałam ze strachu, mam nadzieję, nigdy więcej nie musieć tym lecieć :) W samolocie był z nami mnich i dopiero zauważyłam jak do nich odnoszą się ludzie.Ze wszystkim był obsługiwany jako pierwszy, steward ciągle mu coś proponował. Nawet po wyjściu z samolotu nie został przewieziony busem z resztą pasażerów, ale dostał swój oddzielny bus tylko dla niego i osobę, która nosiła mu bagaże. Tak wielkim szacunkiem cieszą się mnisi. Transport z lotniska kosztuje 40 bathów za busa, który odjeżdża jak cały się zapełni. Jeżeli jest więcej niż dwie osoby to za 80 bathów od osoby może wystartować od razu i zawieźć Was do hotelu. Zatrzymaliśmy się w hotelu Holiday Garden http://www.holidaygardenhotelandresort.com/, którego nie polecam jakoś specjalnie. Lokalizacja jest w miarę ok, natomiast serwis i jedzenie pozostawia wiele do życzenia. Na recepcji osoby mówiącej po angielsku trzeba szukać ze świecą. Zdecydowanie widać, że targetują się na Chińczyków i to ich jest tam najwięcej. Nie ma też internetu w pokojach bezpłatnego.
Naszego pierwszego dnia po zostawieniu bagaży, aby nie marnować cennego czasu od razu poszliśmy do centrum zwiedzić miasto i świątynie. Najlepiej przemieszczać się czerwonymi buso/taksówkami. Wystarczy wyjść na główną ulicę i po chwili będą przejeżdżać, wystarczy pomachać, powiedzieć gdzie się chce jechać i negocjować ceny najczęściej pokazując na palcach, żeby być pewnym, że rozumiecie to samo. Z naszego hotelu do miasta można było dojechać za ok. 20 bathów od osoby.
Odwiedziliśmy poniższe świątynie w takim właśnie porządku :)
Wat Sri Suphan => czyli silver temple. To najpiękniejsza świątynia jaką w życiu widziałam i bardzo oryginalna, bo pokryta srebrem. Błyszczy się kiedy padają na nią promienie słoneczne. Złote świątynie widziałam, ale srebrna jest prawdziwą nowością. Ta jest jedną z najstarszych w Chiang Mai, została wybudowana na przełomie XV i XVI wieku i wielokrotnie była odnawiana aż do dnia dzisiejszego, kiedy znów toczą się tam prace renowacyjne. W środku zachowanych jest wiele amuletów i świętych przedmiotów. Niestety nie mogłam tego zobaczyć na własne oczy, bo wejście do środka jest surowo zabronione dla kobiet. Podobno to co jest świątyni może opętać kobietę, a ona sama swoją energią może uszkodzić przedmioty. Widziałam więc wnętrze świątyni tak jak Wy na zdjęciach :) Mnisi siedzą przed świątynią i przestrzegają tej zasady cofając od razu kobiety, które próbują szczęścia. Na terenie kompleksu odbywają się chat'y z mnichami w wyznaczone dni. Nam niestety nie udało się na nie dostać, ale uważam, że to może być fantastyczne przeżycie. Można z nimi dyskutować o wszystkim poczynając od buddyzmu na sensie życia kończąc :)
Na terenie tego samego kompleksu mieści się jeszcze jedna świątynia, której niestety imienia nie znam. Była jednak bardzo ciekawa w środku, zupełnie inaczej urządzona, królował czerwony kolor i przepiękne, bardzo realne statuetki różnych postaci.
Wat Chedi Luang => moim zdaniem najpopularniejsza świątynia w mieście. Pewnie też z powodu tego, że mieści się w najbardziej strategicznym punkcie. Początki jej budowy datowane są na XV wiek, kiedy jeden z królów postanowił stworzyć miejsce, gdzie będzie mógł umieścić prochy swojego ojca. Niestety po 10 latach prace dalej nie były dokończone, a król umarł. Dzieło kontynuowała natomiast jego owdowiała żona. Ona również nie ukończyła świątyni, a całościowe jej ukończenie zabrało jeszcze parę dobrych lat. Kiedy budynek był finalnie gotowy, jak na buddyjską świątynie przystało, umieszczono w nim bardzo ważną podobiznę buddy nazywaną Emerald Budda. Niestety 2 połowie wieku Tajlandię nawiedziło trzęsienie ziemi w wyniku, którego budynek został znacznie zniszczony. Zaraz potem ocalała statuetka buddy została przeniesiona do Luang Prabang czyli dzisiejszego Laosu. W latach 90 podjęta została inicjatywa odbudowania tego miejsca finansowana przez UNESCO i rząd japoński. Do dziś nie wiadomo czy została odbudowana w prawidłowy sposób i czy zgadza się to z ówczesnym stylem architektonicznym. Na tyłach świątyni w nawie znajduje się statua podobna do Emerald Budda. Polecam tą świątynie ok godz. 18 tak żeby zobaczyć tam zachód słońca.
Na terenie kompleksu była przedstawiona dość duża rzeźba oświeconego mnicha z bardzo ciekawą historią, mówiąca o tym, że był on tak przystojny, że wielu innych mnichów myliło go z buddą. Kiedyś jeden z ludzi zobaczył go i pomyślał, że gdyby tylko ten byłby kobietą to pojąłby go za żonę. Takie myśli co do mnicha były strasznym grzechem. Człowiek ten za karę natychmiast zmienił się w kobietę i ze wstydu uciekł z miasta. Piękny mnich natomiast nie chcąc czynić problemów dla innych ludzi i nie chcąc żeby przywiązywali się oni do jego aparycji przemienił się w grubego i brzydkiego mnicha i wyglądał jak poniżej :)
Sunday Market => mieści się zaraz obok tej świątyni na ulicy Ratchadamnoen Road gdzie w niedziele odbywa się sprzedaż wszystkiego czego się da :) Warto się tam przejść, niektóre rzeczy są naprawdę piękne, dużo wytwarzanych ręcznie i w dobrych cenach. Zawsze jednak należy się targować. Najlepiej zjawić się tam około godziny 19, choć sam bazar otwarty jest dużo dłużej.
Tego dnia pokręciliśmy się jeszcze po mieście. Jest tu dużo więcej świątyń, na które nie starczyło nam niestety czasu. Warto zobaczyć Three Kings Monument oraz świątynie Wat Phra Singh. W Wat Suan Dok natomiast odbywają się codziennie poranne medytacje. Całe miasto jest świetne, więc warto się po prostu powłóczyć, zjeść uliczne jedzenie i popatrzeć na rytm ludzi. Ulicznego jedzenia nie należy się obawiać, jest dobrej jakości i nic Wam się po nim nie stanie. Do tego jest straszliwie tanie :) Ja polecam owoce morza z grilla i naleśniki z nutellą :)
Na kolację mogę polecić bardzo dobrą restaurację serwującą typowe północne potrawy, które znacznie różnią się od tego czego możecie doświadczyć w innych miejscach Tajlandii. Nazywa się ona Tong Tem Toh -http://www.tripadvisor.com.sg/Restaurant_Review-g293917-d4710227-Reviews-Tong_Tem_Toh-Chiang_Mai.html. Kuzyn K wraz z żoną żyje w Chiang Mai, więc polecenie restauracji jest sprawdzone :) Całe miasto natomiast pełne jest knajpek, a życie nocne kwitnie. Na drinki polecam Drunken Flower czyli lokalny pub ze wspaniałą atmosferą i muzyką na żywo. Jeżeli natomiast chcecie zjeść uliczne jedzenie ale usiąść sobie przy tym wygodnie, to warto pójść do OMG - https://www.facebook.com/OMGchiangmai. Można tu przyjść ze swoim alkoholem oraz jedzeniem, trzeba tylko skorzystać z ich lodu i napojów, aby załatwili Wam stolik.
Będąc tu warto nie zostawać tylko w mieście ale wybrać się na wycieczkę poza. Propozycji jest wiele, Chiang Rai, Parki narodowe i wiele innych. My natomiast zdecydowaliśmy się na całodniową wycieczkę na północ i najtaniej załatwić jest taką wycieczkę przez biuro rządowe, do którego należy się przejść. My zapłaciliśmy 1500 bathów od osoby. Nie byliśmy natomiast zadowoleni z efektu, było bardzo turystycznie. Zdecydowanie bardziej polecam poszukanie jakiegoś kierowcy i zrobienia trasy na własną rękę z pominięciem tych miejsc, a skupieniem się na czymś naprawdę autentycznym. Z samego rana przyjechał po nas samochód do hotelu i wyruszyliśmy w dwugodzinną trasę w bardziej oddalony na północ region. Pierwszym przystankiem była wioska, po której mogliśmy pochodzić i zobaczyć jak żyją lokalni ludzie. Widzieliśmy kobietę wytwarzającą ręcznie koszyki z bambusa oraz to jak ręcznie je obrabiała, dzikie małe świnki oraz wielu lokalnych ludzi w ich codziennych sytuacjach, nie mówiąc o pięknych górskich widokach :)
Następnie przejechaliśmy do jaskini w Chang Dao, w której mieściła się kiedyś świątynia buddy. W dalszym ciągu ludzie ją odwiedzają jednak nie stanowi już tak ważnego miejsca kultu. Dostaliśmy również maski, bo w jaskini śmierdzi odchodami nietoperzy, które ją zamieszkują. Jaskinia bardzo ładna, z wieloma formami skalnymi. Wyobrażam sobie, że ludzie w tej ciszy i odcięciu od zewnętrznego świata przeprowadzali tam kiedyś naprawdę efektowne medytacje. Zaraz przed jaskinią mieści się natomiast targ ziół i różnych zdrowotnych wyrobów. Niektóre rzeczy pierwszy raz widziałam na oczy i do tej pory nie wiem czym są, podobno naprawdę pomagają na wiele schorzeń. W końcu sama natura :)
Kolejny przystanek to wioska górskiego plemienia Karen czyli kobiet z długimi szyjami. Można je spotkać w dwóch miejscach - w Birmie, gdzie są zmuszane do bycia atrakcją turystyczną i większość wpływów jest im zabierana oraz w Tajlandii, gdzie niejako same chcą być atrakcją turystyczną, bo na tym zarabiają. Oba przykłady kiepskie ;/ Bardzo żałuję, że tam pojechaliśmy bo czuję, że niejako przyczyniliśmy się do tego procederu. Z drugiej strony gdyby nie turyści ,Ci ludzie by nie mieli za co żyć, ale może nie zakładaliby małym dziewczynkom tego żelastwa na szyję. Strasznie ciężko dokonać wiarygodnej oceny takiego tematu. Jeżeli wybieracie się do wioski na własną rękę, to wstęp jest odpłatny i warto sprawdzić ile. My mieliśmy cenę wliczoną w wycieczkę. Tak naprawdę kobiety z długimi szyjami to pod-plemie Karen nazywane Padaung. Ich historia opowiada o tym, że zostali sierotami po zgubieniu ich pisanego systemu danego im przez Boga. Wierzą jednak, że zostanie im on zwrócony przez obcy naród, dlatego też w pierwszych misjach chrześcijańskim dopatrywali się spełnienia przepowiedni. Cała ich historia opiera się tylko na przekazach ustnych z pokolenia na pokolenie, które bledną z czasem więc nikt już nie wie skąd pochodzą. Jedni uważają, że z Birmy, inni, że z Chin. Jest też wiele historii, które tłumaczą czemu kobiety noszą to żelastwo na szyi. Jedna mówi o tym, że ma to uczynić kobietę nieatrakcyjną, aby nie została porwana przez handlarzy towarem, inna natomiast ma odwrotne wytłumaczenie mówiące, że kobieta wtedy jest piękniejsza i przyciągnie lepszego męża. Skądkolwiek nie pochodzi ten zwyczaj przykre jest to, że jest kontynuowany tylko ze względu na turystów. Co ciekawe to plemię ma swój odrębny, unikalny język, którego Tajowie nie rozumieją. Ja również spróbowałam założyć te obręcze i są one piekielnie ciężkie. Podobno wcale nie wydłużają im się szyje, ale pod wpływem tak dużego ciężaru opuszcza się obojczyk. Nie wiem w każdym razie jak są w stanie wytrwać tyle czasu z tym narzędziem tortur na sobie.
Ostatnim już przystankiem był ogród motyli wraz z ogrodem orchidei. Oczywiście, nie umywał się on do tego w Singapurze :) Wejście również jest płatne, ale w naszym przypadku było wliczone w cenę wycieczki. Miłe miejsce, ale nie specjalnie jestem fanką takich atrakcji, bo nudzą mnie :) Jednak bardzo urokliwe. Nasza wycieczka rozpoczęła się o godz. 09.00 i zakończyła ok. 17.00. Mogliśmy jeszcze spokojnie po drodze pojechać w cenie do rezerwatu tygrysów. Nie chcieliśmy jednak, bo oboje uważamy, że tam zwierzętom dzieje się krzywda i są szprycowane narkotykami. Dlatego też to miejsce ma zostać niebawem zamknięte. Następnego dnia czekało nas dużo świetnych rozrywek, ale o tym w następnym poście :)
Odwiedziliśmy poniższe świątynie w takim właśnie porządku :)
Wat Sri Suphan => czyli silver temple. To najpiękniejsza świątynia jaką w życiu widziałam i bardzo oryginalna, bo pokryta srebrem. Błyszczy się kiedy padają na nią promienie słoneczne. Złote świątynie widziałam, ale srebrna jest prawdziwą nowością. Ta jest jedną z najstarszych w Chiang Mai, została wybudowana na przełomie XV i XVI wieku i wielokrotnie była odnawiana aż do dnia dzisiejszego, kiedy znów toczą się tam prace renowacyjne. W środku zachowanych jest wiele amuletów i świętych przedmiotów. Niestety nie mogłam tego zobaczyć na własne oczy, bo wejście do środka jest surowo zabronione dla kobiet. Podobno to co jest świątyni może opętać kobietę, a ona sama swoją energią może uszkodzić przedmioty. Widziałam więc wnętrze świątyni tak jak Wy na zdjęciach :) Mnisi siedzą przed świątynią i przestrzegają tej zasady cofając od razu kobiety, które próbują szczęścia. Na terenie kompleksu odbywają się chat'y z mnichami w wyznaczone dni. Nam niestety nie udało się na nie dostać, ale uważam, że to może być fantastyczne przeżycie. Można z nimi dyskutować o wszystkim poczynając od buddyzmu na sensie życia kończąc :)
Na terenie tego samego kompleksu mieści się jeszcze jedna świątynia, której niestety imienia nie znam. Była jednak bardzo ciekawa w środku, zupełnie inaczej urządzona, królował czerwony kolor i przepiękne, bardzo realne statuetki różnych postaci.
Wat Chedi Luang => moim zdaniem najpopularniejsza świątynia w mieście. Pewnie też z powodu tego, że mieści się w najbardziej strategicznym punkcie. Początki jej budowy datowane są na XV wiek, kiedy jeden z królów postanowił stworzyć miejsce, gdzie będzie mógł umieścić prochy swojego ojca. Niestety po 10 latach prace dalej nie były dokończone, a król umarł. Dzieło kontynuowała natomiast jego owdowiała żona. Ona również nie ukończyła świątyni, a całościowe jej ukończenie zabrało jeszcze parę dobrych lat. Kiedy budynek był finalnie gotowy, jak na buddyjską świątynie przystało, umieszczono w nim bardzo ważną podobiznę buddy nazywaną Emerald Budda. Niestety 2 połowie wieku Tajlandię nawiedziło trzęsienie ziemi w wyniku, którego budynek został znacznie zniszczony. Zaraz potem ocalała statuetka buddy została przeniesiona do Luang Prabang czyli dzisiejszego Laosu. W latach 90 podjęta została inicjatywa odbudowania tego miejsca finansowana przez UNESCO i rząd japoński. Do dziś nie wiadomo czy została odbudowana w prawidłowy sposób i czy zgadza się to z ówczesnym stylem architektonicznym. Na tyłach świątyni w nawie znajduje się statua podobna do Emerald Budda. Polecam tą świątynie ok godz. 18 tak żeby zobaczyć tam zachód słońca.
Na terenie kompleksu była przedstawiona dość duża rzeźba oświeconego mnicha z bardzo ciekawą historią, mówiąca o tym, że był on tak przystojny, że wielu innych mnichów myliło go z buddą. Kiedyś jeden z ludzi zobaczył go i pomyślał, że gdyby tylko ten byłby kobietą to pojąłby go za żonę. Takie myśli co do mnicha były strasznym grzechem. Człowiek ten za karę natychmiast zmienił się w kobietę i ze wstydu uciekł z miasta. Piękny mnich natomiast nie chcąc czynić problemów dla innych ludzi i nie chcąc żeby przywiązywali się oni do jego aparycji przemienił się w grubego i brzydkiego mnicha i wyglądał jak poniżej :)
Sunday Market => mieści się zaraz obok tej świątyni na ulicy Ratchadamnoen Road gdzie w niedziele odbywa się sprzedaż wszystkiego czego się da :) Warto się tam przejść, niektóre rzeczy są naprawdę piękne, dużo wytwarzanych ręcznie i w dobrych cenach. Zawsze jednak należy się targować. Najlepiej zjawić się tam około godziny 19, choć sam bazar otwarty jest dużo dłużej.
Tego dnia pokręciliśmy się jeszcze po mieście. Jest tu dużo więcej świątyń, na które nie starczyło nam niestety czasu. Warto zobaczyć Three Kings Monument oraz świątynie Wat Phra Singh. W Wat Suan Dok natomiast odbywają się codziennie poranne medytacje. Całe miasto jest świetne, więc warto się po prostu powłóczyć, zjeść uliczne jedzenie i popatrzeć na rytm ludzi. Ulicznego jedzenia nie należy się obawiać, jest dobrej jakości i nic Wam się po nim nie stanie. Do tego jest straszliwie tanie :) Ja polecam owoce morza z grilla i naleśniki z nutellą :)
Na kolację mogę polecić bardzo dobrą restaurację serwującą typowe północne potrawy, które znacznie różnią się od tego czego możecie doświadczyć w innych miejscach Tajlandii. Nazywa się ona Tong Tem Toh -http://www.tripadvisor.com.sg/Restaurant_Review-g293917-d4710227-Reviews-Tong_Tem_Toh-Chiang_Mai.html. Kuzyn K wraz z żoną żyje w Chiang Mai, więc polecenie restauracji jest sprawdzone :) Całe miasto natomiast pełne jest knajpek, a życie nocne kwitnie. Na drinki polecam Drunken Flower czyli lokalny pub ze wspaniałą atmosferą i muzyką na żywo. Jeżeli natomiast chcecie zjeść uliczne jedzenie ale usiąść sobie przy tym wygodnie, to warto pójść do OMG - https://www.facebook.com/OMGchiangmai. Można tu przyjść ze swoim alkoholem oraz jedzeniem, trzeba tylko skorzystać z ich lodu i napojów, aby załatwili Wam stolik.
Będąc tu warto nie zostawać tylko w mieście ale wybrać się na wycieczkę poza. Propozycji jest wiele, Chiang Rai, Parki narodowe i wiele innych. My natomiast zdecydowaliśmy się na całodniową wycieczkę na północ i najtaniej załatwić jest taką wycieczkę przez biuro rządowe, do którego należy się przejść. My zapłaciliśmy 1500 bathów od osoby. Nie byliśmy natomiast zadowoleni z efektu, było bardzo turystycznie. Zdecydowanie bardziej polecam poszukanie jakiegoś kierowcy i zrobienia trasy na własną rękę z pominięciem tych miejsc, a skupieniem się na czymś naprawdę autentycznym. Z samego rana przyjechał po nas samochód do hotelu i wyruszyliśmy w dwugodzinną trasę w bardziej oddalony na północ region. Pierwszym przystankiem była wioska, po której mogliśmy pochodzić i zobaczyć jak żyją lokalni ludzie. Widzieliśmy kobietę wytwarzającą ręcznie koszyki z bambusa oraz to jak ręcznie je obrabiała, dzikie małe świnki oraz wielu lokalnych ludzi w ich codziennych sytuacjach, nie mówiąc o pięknych górskich widokach :)
Następnie przejechaliśmy do jaskini w Chang Dao, w której mieściła się kiedyś świątynia buddy. W dalszym ciągu ludzie ją odwiedzają jednak nie stanowi już tak ważnego miejsca kultu. Dostaliśmy również maski, bo w jaskini śmierdzi odchodami nietoperzy, które ją zamieszkują. Jaskinia bardzo ładna, z wieloma formami skalnymi. Wyobrażam sobie, że ludzie w tej ciszy i odcięciu od zewnętrznego świata przeprowadzali tam kiedyś naprawdę efektowne medytacje. Zaraz przed jaskinią mieści się natomiast targ ziół i różnych zdrowotnych wyrobów. Niektóre rzeczy pierwszy raz widziałam na oczy i do tej pory nie wiem czym są, podobno naprawdę pomagają na wiele schorzeń. W końcu sama natura :)
Kolejny przystanek to wioska górskiego plemienia Karen czyli kobiet z długimi szyjami. Można je spotkać w dwóch miejscach - w Birmie, gdzie są zmuszane do bycia atrakcją turystyczną i większość wpływów jest im zabierana oraz w Tajlandii, gdzie niejako same chcą być atrakcją turystyczną, bo na tym zarabiają. Oba przykłady kiepskie ;/ Bardzo żałuję, że tam pojechaliśmy bo czuję, że niejako przyczyniliśmy się do tego procederu. Z drugiej strony gdyby nie turyści ,Ci ludzie by nie mieli za co żyć, ale może nie zakładaliby małym dziewczynkom tego żelastwa na szyję. Strasznie ciężko dokonać wiarygodnej oceny takiego tematu. Jeżeli wybieracie się do wioski na własną rękę, to wstęp jest odpłatny i warto sprawdzić ile. My mieliśmy cenę wliczoną w wycieczkę. Tak naprawdę kobiety z długimi szyjami to pod-plemie Karen nazywane Padaung. Ich historia opowiada o tym, że zostali sierotami po zgubieniu ich pisanego systemu danego im przez Boga. Wierzą jednak, że zostanie im on zwrócony przez obcy naród, dlatego też w pierwszych misjach chrześcijańskim dopatrywali się spełnienia przepowiedni. Cała ich historia opiera się tylko na przekazach ustnych z pokolenia na pokolenie, które bledną z czasem więc nikt już nie wie skąd pochodzą. Jedni uważają, że z Birmy, inni, że z Chin. Jest też wiele historii, które tłumaczą czemu kobiety noszą to żelastwo na szyi. Jedna mówi o tym, że ma to uczynić kobietę nieatrakcyjną, aby nie została porwana przez handlarzy towarem, inna natomiast ma odwrotne wytłumaczenie mówiące, że kobieta wtedy jest piękniejsza i przyciągnie lepszego męża. Skądkolwiek nie pochodzi ten zwyczaj przykre jest to, że jest kontynuowany tylko ze względu na turystów. Co ciekawe to plemię ma swój odrębny, unikalny język, którego Tajowie nie rozumieją. Ja również spróbowałam założyć te obręcze i są one piekielnie ciężkie. Podobno wcale nie wydłużają im się szyje, ale pod wpływem tak dużego ciężaru opuszcza się obojczyk. Nie wiem w każdym razie jak są w stanie wytrwać tyle czasu z tym narzędziem tortur na sobie.
Ostatnim już przystankiem był ogród motyli wraz z ogrodem orchidei. Oczywiście, nie umywał się on do tego w Singapurze :) Wejście również jest płatne, ale w naszym przypadku było wliczone w cenę wycieczki. Miłe miejsce, ale nie specjalnie jestem fanką takich atrakcji, bo nudzą mnie :) Jednak bardzo urokliwe. Nasza wycieczka rozpoczęła się o godz. 09.00 i zakończyła ok. 17.00. Mogliśmy jeszcze spokojnie po drodze pojechać w cenie do rezerwatu tygrysów. Nie chcieliśmy jednak, bo oboje uważamy, że tam zwierzętom dzieje się krzywda i są szprycowane narkotykami. Dlatego też to miejsce ma zostać niebawem zamknięte. Następnego dnia czekało nas dużo świetnych rozrywek, ale o tym w następnym poście :)