W Luang Prabang zatrzymaliśmy się w
hotelu A Tee Guesthouse - http://www.agoda.com/a-tee-guesthouse/hotel/luang-prabang-la.html. Też super był więc polecam :) Poza pierwszym
masakrycznym hotelem mieliśmy szczęście w następnych :) znów
zostawiliśmy plecaki i ruszyliśmy na miasto. Chodziliśmy po ulicach,
podziwialiśmy miasteczko, które wpisane jest na listę UNESCO, jedliśmy pyszne rzeczy. Co śmieszne Laos
stosunkowo niedawno otworzył się na świat i na turystów, wydawał mi się
jednym z bardziej zamkniętych krajów zaraz obok Birmy, a to tutaj było
najwięcej europejskiego jedzenia :) Na każdym kroku można było zjeść
bagietkę czy croissant'a. To dzięki okupacji francuskiej, która bardzo
odcisnęła swoje piętno. Wiele jest szkół bilinearnych gdzie drugim
językiem jest francuski, architektura jest typowo postkolonialna.
Generalnie Luang Prabang to piękne miasteczko z górskimi widokami,
bardzo zielone i bardzo europejskie mimo wszystko, zdecydowanie mniej
azjatyckie niż np. Kambodża. Przypominało mi Chiang Mai tylko jeszcze
lepsze :)
Podziwialiśmy
również świątynie, których nawet nie sposób wymienić z nazwy, jest ich
tu pełno. Można przechodzić od jednej do drugiej, wszędzie widać
mnichów, odbywają się nawet zajęcia dla buddystów.
Po świątyniach warto wejść sobie do jednej z francuskich kawiarenek na coś dobrego przed dalszą drogą :)
Warto
też przejść się nad Mekong, który przepływa przez to miasto. Po drodze
można podziwiać białe, bardzo zadbane budynki, przejść się przez park,
usiąść na chwilę nad rzeką
Bardzo
popularne są też świeżo wyciskane soki. Są ich całe stragany i każdy z
daleka krzyczy, żeby podejść do niego. Natrafiliśmy nawet na polski
akcent z poleceniem :) swoją drogą w Laosie ludzie nie są natarczywi.
Nie nagabują, są bardzo grzeczni i taktowni. Ciągle słychać Sabaidee
czyli ichniejsze dzień dobry, które już chyba na zawsze zostanie mi w
pamięci :)
Na
zachód słońca idealnym miejscem jest Mount Phousi czyli wzgórze w samym
centrum miasta. Roztacza się z niego ładny widok na okolicę, oczywiście
z niczym nie porównywalny do tego w Nong Khiaw, ale dalej jest ok :)
Wchodzi się po 328 schodkach co już pozwala się zmęczyć, przyjemność ta kosztuje 20 tys. kiatów. Na wzgórze można wejść z dwóch stron, my wybraliśmy wejście główne od najbardziej popularnej ulicy o nazwie Sisavangvong Road. Na szczycie znajduje się świątynia o nazwie Wat Chom Si. Oglądanie zachodu słońca z tego miejsca uważane jest za must do podczas pobytu w tym mieście. Z góry rozciąga się widok na całe miasteczko, dachy domów, rzekę Mekong oraz otaczające góry. Jest naprawdę ładnie, ale też bardzo turystycznie. Najlepiej zjawić się tam dużo wcześniej, bo z każdą minutą miejsce się zapełnia. Nie jest to nasza ulubiona forma podziwiania widoków, ale skoro już się wdrapaliśmy to poczekaliśmy i my :) Najgorzej jest trafić chińskich, bardzo głośnych turystów, to doświadczenie może odebrać całą magię widoków. Ciągle słychać klikanie aparatów i ludzi jest naprawdę dużo, tym bardziej, że byliśmy poza sezonem, więc nawet nie chce myśleć co się tam dzieje kiedy do Laosu zjeżdża najwięcej ludzi.
Schodząc w dół trzeba być bardzo odpornym na pokusę zakupową, bo schodzi się wprost na Night Market, który dokładnie po zachodzie słońca jest już cały rozstawiony i przygotowany na turystów :) Warto się targować, ceny można zbić o połowę. Trzeba też patrzeć na swoje kieszenie i pilnować tego co się ze sobą ma, bo są tam tłumy ludzi.
A wieczór polecam zakończyć miejscowym trunkiem czyli najlepszym na świecie piwem Beerlao :) ciemne azjatyckie, zimne piwo po wysiłku od razu Wam pomoże i zregeneruje siły :)
Następnego dnia znów bardzo wczesna pobudka...no cóż...podróże nie są na spanie :) O 5:30 zaczyna się ceremonia o nazwie Alms Giving. Odbywa się ona o wschodzie słońca na głównej ulicy, tej samej gdzie Night Market i wejście na wzgórze. Około 200 mnichów wylega na ulice, każdy ze swoim pojemnikiem na żywność. Ludzie zbierają się już wcześniej, bo nie należy przeszkadzać w ceremonii i przychodzić w trakcie jej trwania. Każdy rozkłada swoją matę na chodniku i czeka na orszak mnichów uzbrojony w jedzenie, które za chwile im przekaże. Jest to głównie ryż, który powinien być przyrządzony w domu, a nie kupiony z lokalnych straganów, których cała masa czeka na nieświadomych turystów. Czasami zdarzają się też owoce albo słodycze. W buddyjskiej religii bardzo ważne miejsce jak już wspominałam przy okazji innych naszych wycieczek stanowią dary. Dlatego lokalni ludzie zbierają się tu żeby przekazać jedzenie mnichom w akcie jałmużny. Zwyczaj ten sięga XIV wieku i był kiedyś bardzo ważną ceremonią. Turyści też mogą brać udział w przekazywaniu jedzenia ale najczęściej nie potrafią się odpowiednio zachować. Wszystko odbywa się w ciszy i atmosferze medytacji. Nie należy jej zakłócać, co zazwyczaj czynią przyjezdni rozmowami, śmiechem, nieodpowiednim zachowaniem w stosunku do mnichów czy błyskiem fleszy. W związku z tym wielu lokalnych odmówiło brania udziału w rytuale nie chcąc być częścią cyrku dla obcokrajowców. Sami byliśmy świadkiem biegających z aparatami Chińczyków ;/ Mnicha nie powinno się dotykać, w ciszy, bez spoglądania na niego należy tylko nałożyć łyżkę ryżu do jego pojemnika. Przestrzeganie tej tradycji jest niezmiernie ważne jeżeli chodzi o turystów. My nie chcieliśmy w tym brać udziału, bo uważamy, że jest to zbyt mistyczne żeby można to było profanować jako atrakcje turystyczną, ale oglądaliśmy cały rytuał z daleka w ciszy. Przeżycie jest niecodzienne.
Na ulicach o poranku można spotkać takie piękne koty :) Chciałam już brać, ale pomyślałam, że nasz biały okruch czeka w domu i pewnie by się nie ucieszyła z nowego towarzysza po rozłące z nami :)
Nasz pobyt w Laosie zakończyliśmy natomiast spacerem i pyszną kolacją z bardzo popularnego tam samodzielnego grilla :) dostaje się na stół żarzące się palenisko wraz z surowymi składnikami. Górę zakrywki smaruje się tłuszczem i na niej smaży mięso, a dół zalewa wodą, do której wrzuca się warzywa i robi się zupę :) Pyszne!
Podsumowując Laos jest piękny, na pewno jest jeszcze dużo do zobaczenia. Jest niezwykle zielony, przyjazny europejczykom oraz ich żołądkom oraz polecałabym go na podróż z dziećmi. Sama się tego nie spodziewałam :)
Schodząc w dół trzeba być bardzo odpornym na pokusę zakupową, bo schodzi się wprost na Night Market, który dokładnie po zachodzie słońca jest już cały rozstawiony i przygotowany na turystów :) Warto się targować, ceny można zbić o połowę. Trzeba też patrzeć na swoje kieszenie i pilnować tego co się ze sobą ma, bo są tam tłumy ludzi.
A wieczór polecam zakończyć miejscowym trunkiem czyli najlepszym na świecie piwem Beerlao :) ciemne azjatyckie, zimne piwo po wysiłku od razu Wam pomoże i zregeneruje siły :)
Następnego dnia znów bardzo wczesna pobudka...no cóż...podróże nie są na spanie :) O 5:30 zaczyna się ceremonia o nazwie Alms Giving. Odbywa się ona o wschodzie słońca na głównej ulicy, tej samej gdzie Night Market i wejście na wzgórze. Około 200 mnichów wylega na ulice, każdy ze swoim pojemnikiem na żywność. Ludzie zbierają się już wcześniej, bo nie należy przeszkadzać w ceremonii i przychodzić w trakcie jej trwania. Każdy rozkłada swoją matę na chodniku i czeka na orszak mnichów uzbrojony w jedzenie, które za chwile im przekaże. Jest to głównie ryż, który powinien być przyrządzony w domu, a nie kupiony z lokalnych straganów, których cała masa czeka na nieświadomych turystów. Czasami zdarzają się też owoce albo słodycze. W buddyjskiej religii bardzo ważne miejsce jak już wspominałam przy okazji innych naszych wycieczek stanowią dary. Dlatego lokalni ludzie zbierają się tu żeby przekazać jedzenie mnichom w akcie jałmużny. Zwyczaj ten sięga XIV wieku i był kiedyś bardzo ważną ceremonią. Turyści też mogą brać udział w przekazywaniu jedzenia ale najczęściej nie potrafią się odpowiednio zachować. Wszystko odbywa się w ciszy i atmosferze medytacji. Nie należy jej zakłócać, co zazwyczaj czynią przyjezdni rozmowami, śmiechem, nieodpowiednim zachowaniem w stosunku do mnichów czy błyskiem fleszy. W związku z tym wielu lokalnych odmówiło brania udziału w rytuale nie chcąc być częścią cyrku dla obcokrajowców. Sami byliśmy świadkiem biegających z aparatami Chińczyków ;/ Mnicha nie powinno się dotykać, w ciszy, bez spoglądania na niego należy tylko nałożyć łyżkę ryżu do jego pojemnika. Przestrzeganie tej tradycji jest niezmiernie ważne jeżeli chodzi o turystów. My nie chcieliśmy w tym brać udziału, bo uważamy, że jest to zbyt mistyczne żeby można to było profanować jako atrakcje turystyczną, ale oglądaliśmy cały rytuał z daleka w ciszy. Przeżycie jest niecodzienne.
Na ulicach o poranku można spotkać takie piękne koty :) Chciałam już brać, ale pomyślałam, że nasz biały okruch czeka w domu i pewnie by się nie ucieszyła z nowego towarzysza po rozłące z nami :)
Po ceremonii powolnym krokiem rozeszliśmy się i udaliśmy do naszego hotelu. O 11:30 wyjeżdżaliśmy nad wodospad Kuang Si Falls. Najlepiej jest wypożyczyć skutery, które kosztują 150 tys kipów lub popłynąć łodzią. Jednak ja czułam się wyjątkowo źle tego dnia i zdecydowaliśmy się na busa organizowanego przez hotel za 50 tys kipów od osoby. Lepiej jest pójść do miasta rano, bo tam dostaje się bez negocjacji cenę 30 tys. Cały przejazd trwał godzinę czasu. Za wejście na teren parku trzeba zapłacić dodatkowe 20 tys kipów od osoby. Miejscowa legenda głosi, że pewien mądry, stary człowiek przywołał te wody, kapiąc głęboko w ziemi. Kiedy wody wypłynęły z ziemi, złoty jeleń zrobił sobie dom pod skałą, z której wypływały. Nazwa tego miejsca pochodzi więc od słów Tat czyli wodospad, Kuang czyli jeleń oraz Si czyli kopać. W parku znajduje się rezerwat niedźwiedzi azjatyckich oraz wodospad z najpiękniejszą na świecie turkusową wodą (za sprawą wapienia). Miejsce pełne jest lokalnych ludzi, którzy przyjeżdżają tu spędzić leniwe popołudnia całą rodziną oraz turystów, którzy świetnie się tu bawią :) tak jak zresztą my :) woda była zimna, ale po chwili robiło się przyjemnie kiedy można było siedzieć w słońcu na skałach zanurzonym w wodzie.
Podsumowując Laos jest piękny, na pewno jest jeszcze dużo do zobaczenia. Jest niezwykle zielony, przyjazny europejczykom oraz ich żołądkom oraz polecałabym go na podróż z dziećmi. Sama się tego nie spodziewałam :)